Skip to main content
Blog

Podlasie

By 29 kwietnia 202319 maja, 2023No Comments

Muszę powiedzieć, że kiedy otrzymałam propozycję sędziowania w Chrabołach koło Białegostoku, ucieszyłam się naprawdę wyjątkowo. Podlasie od dawna mnie kusiło, ale okazji do wyjazdu ad orientem jakoś zawsze brakowało…  Od razu więc nastawiłam się na buszowanie po Podlasiu i bez trudu namówiłam na taką wersję wspólnej podróży Basię, z którą razem oceniać miałyśmy ujeżdżeniowe przejazdy w stajni Ostoja. Zawody zaplanowano na sobotę, postanowiłyśmy więc piątek przed przeznaczyć na nasze peregrynacje. Plan pierwotny zakładał wyruszenie na Podlasie od rana, jednak z racji niespodziewanych obowiązków zawodowych mojej koleżanki okazało się, że będziemy mogły wyruszyć dopiero koło południa. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo dzięki temu udałam się razem ze Sławkiem, mężem Basi, do stajni Archhip, w której trzymają swoje konie. Byłam niezwykle ciekawa, jak ona wygląda ze względu na jej nowoczesny design i rozmach, z jakim ją zaplanowano. I rzeczywiście okazuje się, że stajnia jest imponująca, z infrastrukturą spełniającą wymogi najbardziej wybrednych klientów (co prawda za niemałą opłatą) i pięknymi boksami deskowanymi drewnem bambusowym oraz dekorowanymi wyrafinowanymi detalami.  Westchnąwszy z zazdrością udałam się następnie po Basię do centrum Warszawy i już jakieś dwie godzinki  później byłyśmy w Supraślu.

 

Supraśl

Supraśl to urocze miasteczko niedaleko Białegostoku, położone nad rzeką o tej samej nazwie. W każdym razie obecnie, bo niegdyś nazywała się Sprząśla, o czym dowiedziałam się od Konrada – Sędziego Głównego części skokowej zawodów w Chrabołach, który z historią tych stron jest za pan brat, a i o współczesnym Podlasiu opowiadać potrafi dużo. W Supraślu jest sporo do zobaczenia, ale my, z racji ograniczonego czasu, skoncentrowałyśmy się na Muzeum Ikon, które znajduje się w XVII-wiecznym Pałacu Opatów, stanowiącym część monasteru supraskiego ze zrekonstruowaną cerkwią Zwiastowania Przenajświętszej Bogarodzicy. Cerkwi nie udało nam się zwiedzić, za to muzeum stało się prawdziwą ucztą dla ducha. Aranżacja ekspozycji jest naprawdę niezwykła! Wnętrza to jakby mroczne wczesnochrześcijańskie katakumby, oświetlone punktowo, żeby subtelnie podkreślić złoty blask ikon umieszczonych na ciemnych, szorstkich ścianach, w wielu miejscach pokrytych dodatkowo polichromią i freskami. Całość sprawia wrażenie niezmąconej ciszy i zawieszenia w czasie, choć wędrowaniu przez maleńkie sale towarzyszy prawosławna muzyka chóralna, która niepostrzeżenie przenosi nas w wymiar pozaziemski… Ikony same w sobie to bardzo szczególna sztuka, są tak naprawdę niezależnymi bytami. Nie można ich rozpatrywać tylko pod kątem estetycznym czy materialnym, bo sensem i podstawą ich funkcjonowania jest wykładnia teologiczna każdej z nich. To warstwa duchowa tworzy gęstą i niemal namacalną materię, a środki artystyczne służą wyłącznie wyartykułowaniu tego, co najważniejsze. Malowanie ikon to czynność święta, poprzedzana modlitwą i postem, dostępna tylko dla wybrańców czystych duchowo, albowiem uczestniczą w boskiej emanacji i otwierają maluczkim okno na świat transcendentalny. Ikona nie jest więc obrazem w naszym rozumieniu, lecz odrębną rzeczywistością, światem równoległym, w którym święci tworzą swoją historię…  W tym magicznym muzeum jest też salka dedykowana Jerzemu Nowosielskiemu, bo rok 2023 jemu właśnie jest poświęcony. Nowosielski to jeden z najwybitniejszych artystów polskiej sztuki nowoczesnej – jego malarstwo figuralne i pejzażowe operuje płaską formą obwiedzioną konturem i metafizyczną poetyką, jest kameralne i delikatne. Ale to zaledwie część jego twórczości, bo jest przede wszystkim autorem monumentalnych malowideł ściennych i ikonostasów w świątyniach polskich i nie tylko. Wielokrotnie tworzy na prawosławnym Podlasiu, ale jego sztuka, przefiltrowana przez wpływy dwudziestowiecznej awangardy, rzadko spotyka się z uznaniem wiernych z tamtych czasów. Może dopiero dzisiaj nadszedł moment jej akceptacji..?

Kruszyniany

Po wyjściu z muzeum  jeszcze rzut oka na wijącą się u stóp wzgórza Supraśl i ruszamy do Kruszynian. Wybieramy trasę przez las, szutrową drogą łączącą niewielkie wsie na terenach Puszczy Knyszyńskiej. Kruszyniany na dawnej grodzieńszczyźnie to wieś tatarska, kultywująca nadal tradycje muzułmańskie. Jedna z dwóch w Polsce – druga to niezbyt odległe stąd Bohoniki. Tatarzy są tu z  nadania króla Jana III Sobieskiego od roku 1679. Zielony, drewniany meczet z XVII wieku przypomina raczej miejscowe cerkiewki i jest najstarszym tego typu obiektem na terenie Polski. Oprowadza po nim przewodnik Dżemil Gembicki z polskich Tatarów, który ze swadą opowiada nie tylko o historii tatarów w Polsce, ale również o muzułmańskich świętach i obyczajach związanych ze ślubami czy pochówkiem zmarłych. Niedaleko za meczetem znajduje się też rozległy muzułmański cmentarz – miejsce niezwykłe, leśmianowskie, chciałoby się rzec, w swoim klimacie. Pełno tu starych drzew i bujnego ziela, z którym nikt specjalnie nie walczy. Powietrze przesycone jest ich zapachem, zachodzące  słońce sączy się pomiędzy gałęziami złotymi strużkami i wszędzie słychać śpiew słowików. Najstarsze nagrobki to po prostu głazy z wyrytymi inskrypcjami, najczęściej nieczytelnymi pod porastającym je mchem. W kontraście do nich najnowsze grobowce pysznią się „na bogato” marmurami ze znakiem islamu – półksiężycem  w kształcie sierpa z gwiazdą w środku. Spacerujemy oczarowane magią tego miejsca, ale czas ruszyć dalej.

Jest już dość późno, marzy się nam więc spóźniony obiad i zakosztowanie miejscowych specjałów. Nie wszystkie marzenia jednak się spełniają. W Kruszynianach czas płynie swoim własnym biegiem i choć jest to miejscowość poniekąd turystyczna, to jednak „Tatarska Jurta” czynna jest tylko do siedemnastej, a „Zajazd Tatarski Na Końcu Świata” też nie serwuje nic na ciepło, bo kucharka już wyszła.. Tym niemniej udaje nam się pogawędzić z gospodarzem tego przybytku, przypominającego nieco zapomniane gospodarstwo, a owocem tej konwersacji staje się degustacja miejscowych samogonek o różnych smakach (butelkowanych i legalnych). Gruszkowa, jabłkowa i śliwkowa przechodzą w nasze ręce i ruszamy na zasłużony nocleg do Modrzewiowego Dworu koło Knyszyna.

Chraboły

Zawody w Chrabołach mają format łączący skoki z ujeżdżeniem. Część dresażowa leci już od ósmej rano, nie jest więc nam dane nacieszyć się ciszą wokół Modrzewiowego Dworu.  Mimo wcześniejszych obaw, frekwencja jest dosyć niezła i zawody trwają dłużej, niż pierwotnie zakładano. Dużo debiutantów, ale i kilka bardziej zaawansowanych par. Moją uwagę najbardziej przyciąga kary pięcioletni ogier Don William G zaprezentowany przez Agnieszkę Sobolewską. W jego żyłach płynie krew Jazza i Weltmeyera, i choć to pierwsze w jego życiu starty, z łatwością osiąga wyniki około 68%. Potencjał bardzo duży, z perspektywą na wyniki znacznie wyższe – ciekawe, jak potoczą się jego dalsze losy…? W Chrabołach organizacja sprawna i ludzie bardzo mili, chciałoby się zostać dłużej, jednak z różnych względów musimy wracać do swoich koni. Więc chociaż żal, żegnamy się z gościnnymi Chrabołami. Po drodze jednak, zbaczając z trasy, skręcamy jeszcze do Kurowa w Narwiańskim Parku Narodowym.

Narew

Narew nazywana jest, nieco na wyrost, polską Amazonią, bo płynie wielokorytowo, tworząc rozległe rozlewiska zamieszkałe przez ptaki, ryby i bobry. Narwiański Park Narodowy położony jest więc głównie na wodzie i z wody najlepiej go oglądać. Trzymając się tego założenia rozpytujemy o możliwość wypożyczenia łodzi. Okazuje się to nie takie proste, bo pływa się wyłącznie w ramach prywatnej inicjatywy. Wywiad środowiskowy w sennym Kurowie pozwala nam namierzyć Pana Wiesia, który zgadza się odbyć z nami przejażdżkę. Udajemy się więc na „przystań”, czyli wykoszony z trzciny brzeg, przy którym cumuje kilka pychówek. Pychówki to płaskodenne łodzie, niegdyś robocze, a dziś służące głównie wożeniu turystów. Pan Wiesiu okazuje się niezrównanym gawędziarzem, operującym bardzo soczystym i opartym o łacinę językiem. Opowiada nam dykteryjki o sesjach zdjęciowych na Narwi, w których wiele razy uczestniczył,  robionych głównie dla romantycznych młodych par, którym co rusz się coś przydarzało ku nieukrywanej radości obserwujących. Basia interesuje się ziołami, więc rozmawiamy też o roślinach. Rośnie tam na przykład dużo niesamowicie pachnącej mięty pieprzowej, Pan Wiesiu pokazuje nam tez szalej, z którego wytwarza się cykutę. Oczy mi się robią szerokie jak spodki, kiedy nasz Kapitan nawiązuje do Sokratesa (!), kończąc co prawda filozoficzną refleksją „i po ch… mu cała ta mądrość była..”  Czas na Narwi mija nam słodko, pychówka przesuwa się dostojnie, słychać tylko plusk wiosła i ptaki. Przez chwilę kropi ciepły, majowy deszczyk, potem trzciny ozłaca zachodzące słońce. Sérénité…

Późnym wieczorem odstawiam Basię do Warszawy i sama jestem w Stęszewku po północy. Dwa intensywne dni: 1300 km, Supraśl i Kruszyniany, zawody w Chrabołach, pływanie po Narwi. Wydaje się, jakby minął tydzień, choć pozostaje uczucie niedosytu i przemożna chęć powrotu na Podlasie. Może we wrześniu?…